(...)
- Ratonhnhaké:ton! - głos Vinanti'ego, teraz cichy i tłumiony przez świergot ptactwa, z trudem przedostawał się przez solidnie splecione konary, a sama postać wydawała się już tylko konturami psiej sylwetki majaczącej wśród zarośli. - Złaź jeśli pieprzony żywot ci jeszcze miły! - trudno było utożsamić tą wypowiedź z groźbą, zwłaszcza, że Vinanti od zawsze cechował się wulgarnym językiem. Jednak, przeplatanie nieprzyzwoitych słów przez dialogi wcale nie czyniło z niego prostaka; jest zbyt inteligentny, aby wyzwać go od stworzeń takowego pokroju. Wracając, wspinałem się coraz wolniej, ponieważ gałęzie, wcześniej grube i stabilne, nie były już w stanie utrzymać ciężaru mego ciała, chociaż nieskromnie wtrącę, iż jestem posiadaczem wręcz idealnej wagi. Tak więc, droga do celu poczęła mi się dłużyć i Bogu dzięki za to, że Vinanti milczał, ponieważ każdy, nieprzemyślany ruch mógłby mnie posłać na glebę, a wtedy o skręcony kark obwiniać bym mógł jedynie samego siebie. Cel uświęca środki, pokrzepiłem się w duchu, wbijając pazury głębiej w suchą korę, której kawałek upadł na ziemię po drodze napotykając grzbiet samca.
- Jesteś szalony!
- Zdecydowanie wolę określenie nieszablonowy - odparłem z satysfakcją, już świadom swego triumfu, chociaż gałąź do której uparcie dążyłem dopiero co wyłaniała się z burzy liści. Odchyliłem swój łeb nieco do tyłu - nie mogłem się powstrzymać od zachwytu, a me ciało wnet wypełniło miłe podniecenie. Wszakże, obcowałem ze śmiercią. Wiatr, teraz chłodny, uderzał z głośnym gwizdem w mój bok, zupełnie, jakby chciał się pozbyć natręta, który pomimo tylu przeszkód, dotarł aż do samej korony i zgarnął bez pytania nagrodę - podziwianie przepięknych widoków, które do dziś przeznaczone były jedynie dla władców przestworzy.
- Ratonhnhaké:ton! - aby upewnić się czy nadal żyję, Vinanti wydał z siebie jeszcze parę, słabszych nawoływać. Widocznie, zaniepokoiło go to, że zamarłem w bezruchu, ale niech mnie kleszcze oblezą, jeśli mój towarzysz nie zareagowałby tak samo! Cały ten spokój, który panował wówczas na wysokościach, został zmącony przez nagły ryk płoszący ptactwo, które zerwało się nagle do lotu i w dużej grupie przeniosło się na drugie drzewo. Zaś ja obruszyłem się, jakby ukłuty z nagła szpilką walcząc przy tym zaciekle z równowagą, która w parze ze zwinnością, chciała ze mnie ulecieć. To nie mógł być niedźwiedź, stwierdziłem ze zgrozą, ponieważ ten ryk brzmiał, niczym ten, który słyszałem niegdyś w mieście, kiedy to dwunogi rozłożyły wielki namiot i poczęły wypuszczać z klatek olbrzymie istoty. - Tygrys! - samiec mnie uprzedził. Niebezpiecznie oderwałem swój brzuch od pnia i zacząłem wypatrywać intruza, chociaż rozsądek mi podpowiadał, iż tak wielki zwierz nie dostał się tu przypadkiem. Z żalem zszedłem na dół i nie kryłem goryczy, chociaż Vinanti i tak puścił mimo oczu moje 'widzi mi się' i zarządził zwiady, aby na własne ślepia ujrzeć prawdziwego, masywnego tygrysa, jeśli słuch nas nie oszukał. Ruszyłem więc przodem, a ryk zwierza znów przeszył mnie na wylot, niczym pędzące ku moim plecom strzała. Jedynie Vinanti badał drogę beznamiętnym spojrzeniem i wydawał się być spokojny, chociaż zupełnie przed chwilą kipiał ze złości i tylko czekał na to, aż noga mi się powinie. W końcu dotarliśmy na niewielką polanę, gdzie jak gdyby nigdy nic, przechodził się tygrys, a wraz z nim Natanielle - samica, którą znałem jedynie z imienia. Nie wiedziałem czy to jej sprawa, czy Poeta w ogóle na to zezwoliła, ale postanowiłem rozważyć te pytania w sercu i nie dzielić się nimi nawet z towarzyszem, który stał obok mnie kompletnie zdekoncentrowany.
- Ładny tygrys - rzuciłem, jak zwykle, dość arogancko, a suka odwróciła się do mnie przodem, najwyraźniej zniesmaczona obecnością nieznanego.
<Natanielle?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz